Polacy zagłosowali 15 października masowo jak nigdy przedtem – i w taki, a nie inny sposób po to, żeby im samym było lepiej, a nie tylko pisowskim prominentom gorzej. Ta prawda dość oczywista powinna stopniowo dotrzeć do rządzących.
Rząd Donalda Tuska ma za sobą pierwszy tydzień działania. Bo powiedzieć, że pracy – to jednak komplement na wyrost. Chwali się natomiast to, że premier nie uląkł się nawet złowrogiej symboliki 13 grudnia, złośliwie wybranej przez pisowskiego prezydenta Andrzeja Dudę na datę zaprzysiężenia nowej władzy. Tusk słusznie uznał, że tej daty wstydzić się powinien raczej Jarosław Kaczyński, bo wtedy spał do południa, a nie on, wówczas studenciak i młody asystent na uczelni, dzielnie wspomagający kolejne strajki w Stoczni Gdańskiej.
Pozostaje mieć nadzieję, że w podobnie zręczny sposób nowy premier poradzi sobie z największymi problemami kraju: a nie są nimi z pewnością kolejne komisje śledcze (czyżby nagonka na jego i rodzinę pod pretekstem Amber Gold, choć tak nieskuteczna, niczego go nie nauczyła?) ani nawet rozgonienie zespołu Antoniego Macierewicza, choć słuszne, bo obrażał on inteligencję podatnika za jego własne pieniądze.
Miodowego miesiąca nie będzie, wydaje się to oczywiste. Pozostaje brać się do roboty. Ale to wersja optymistyczna. Podpisuję się wprawdzie pod aktualizującym się teraz pamiętnym „Tusku, musisz” Jacka Żakowskiego – ale podstawowy warsztat analityka nakazuje sceptycyzm wobec osiągnięć nowej władzy z prostej przyczyny: tych jeszcze nie ma. Chociaż w odczuciu wyborców, co rekordowo jak nigdy – bo głos oddało 74 proc z nas – z prawa obywatelskiego skorzystali, efekty pojawić się powinny, skoro i tak czekaliśmy zbyt długo. Potwierdza się raczej wobec nowego rządu Tuska znana wątpliwość Witolda Gombrowicza z „Ferdydurke”: no jak to zachwyca, skoro nie zachwyca.
Prawie jak w Argentynie ale prawie czyni różnicę
„Nasza” z punktu widzenia nowych rządzących telewizja TVN daje na żywo, jak autobus z ministrami Tuska przemierza Trakt Królewski. Takiej promocji nie miał żaden rząd wcześniej, co więcej – jeszcze nie wszyscy się z niej śmieją. Radość ze zmiany przeważa, ale do euforii nie tyle daleko, co… nowa ekipa musi na nią zasłużyć. Nic na wyrost.
Władza dosłownie grzeje motory, dym wydobywa się z jej silników: tu dymisje (każdy rząd poprzedników odwołuje, nie ma się więc czym chwalić), tam kwoty odbierane pisowskim fundacjom – krzakom o zacnych nazwach i plugawych metodach przechwytywania pisowskich pieniędzy (tyle, że były to praktyki bezprawne, więc następcy mają obowiązek ich ukrócenia, a nie z tego powodu nadzwyczajny tytuł do chwały), wreszcie zapowiedzi przejmowania mediów publicznych z których niewiele wynika, a już na pewno nie szansa przywrócenia ich społeczeństwu: telewidzom i radiosłuchaczom.
Silnik rzęzi, a wciąż nie wiemy, czy pojazd w ogóle ruszy, a jeśli tak, to dokąd nas ze sobą zabierze. 15 października zdecydowaliśmy jednak wspólnie, że do tego konwoju wsiadamy. Zwłaszcza, że ryzykujemy tym, że jeśli znowu wybierzemy pobocze – nikt nas następnym autostopem nie zabierze, lub co gorsza podjedzie po nas coś zardzewiałego i trującego dla środowiska, jakaś następna alternatywa dla rządów PiS (Tusk w tym wariancie znów ucieknie do Europy by zostać następcą Ursuli von der Leyen), zbudowana wokół Konfederacji. I jeszcze każą nam się cieszyć, że tej Krzysztofa Bosaka a nie Grzegorza Brauna.
Kto uzna, że przesadzam, niech spojrzy na wynik wyborów w Argentynie, wtedy, kiedy my byliśmy pod zaborami zaliczanej do 10 najbogatszych państw świata, zaś w czasach ostatniej wojny dającej schronienie przywołanemu już tu Witoldowi Gombrowiczowi: po latach przechodzenia władzy z rąk peronistowskich populistów do liberałów i odwrotnie w doszczętnie niemal rozkradzionym kraju, gdzie przeciętny obywatel fakt, że bankomat wydał mu pieniądze z jego własnego konta osobistego przyjmuje dziękczynną modlitwą – wybory prezydenckie wygrał dopiero co Javier Milei, który na początek zdewaluował peso do połowy i na wszelki wypadek polecił swojej z kolei „ministrze” spraw wewnętrznych przygotowanie środków do rozpraszania przewidywanych protestów społecznych. Nie wiadomo jeszcze, jak zwolennik likwidacji banku centralnego ale za to entuzjasta legalności handlu ludzkimi organami Milei poradzi sobie z gospodarką, bo trudno zbyt wiele wnioskować z faktu, że jeden z jego pięciu mastifów (psy tej rasy – którą reprezentował m.in. znany z „W pustyni i w puszczy” Saba – w tej liczbie nie zmieściłyby się w żadnej z „mikrokawalerek”, masowo budowanych teraz w Warszawie przez maksymalizujących zyski deweloperów, bo przecież kogo było na porządne mieszkanie stać, ten już je kupił, więc co dalej) imię nosi na cześć wielkiego ekonomisty Miltona Friedmana.
Polacy, jak warto przypomnieć nigdy w wolnych wyborach nie wskazali Leszka Balcerowicza a tym bardziej Janusza Korwin-Mikkego. Być może dlatego, że byliśmy mniej zrozpaczeni niż Argentyńczycy. Nacja niewątpliwie zdolna – choć nie do wyłonienia u siebie skutecznej władzy – o czym świadczą zarówno dokonania piłkarskie Lionela Messiego i przed laty Mario Kempesa, jak literackie Julio Cortazara i Jorge Luisa Borgesa, chociaż pierwszy z tych pisarzy usprawiedliwiał terroryzm międzynarodowy a drugi przyjął nagrodę od chilijskiego dyktatora gen. Augusta Pinocheta swego czasu nie tylko ze względu na ciemne okulary porównywanego z Wojciechem Jaruzelskim.
Bez wątpienia wielu Polaków kibicuje dziś Tuskowi i jego ekipie nie z entuzjazmu czy sympatii lecz niepokoju, co się stanie, jeśli mu się nie powiedzie. Decyzji jednak z niego podejmować nie będziemy, bo nie jesteśmy w stanie. Wybory z 15 października w wystarczający sposób objawiły wolę i oczekiwania społeczeństwa obywatelskiego.
Jak długo mamy być wdzięczni Donaldowi, że nas uratował przed Jarosławem
Odwołanie małopolskiej kurator Barbary Nowak, zabieg z punktu widzenia powagi państwowej oświaty tak nieodzowny, że wręcz obowiązkowy – celebrowane jest niczym wielki sukces „ministry” Barbary Nowackiej, co zapewne zagłuszyć ma wątpliwości, związane z jej własnym statusem. Przez lata była kanclerzem prywatnej szkoły, której właścicielem pozostawał jej ojciec. Czy w tej sytuacji w nowej roli może mieć obiektywne podejście do problemów szkolnictwa państwowej, przecież w tym sektorze przeważających? I czy nieuchronnie nie pojawią się w jej kontekście zarzuty o lobbing, podobne, jakie w związku z aferą wiatrakową postawiono Paulinie Hennig-Klosce jeszcze przed objęciem przez nią urzędu ministra klimatu i środowiska? Być może Tusk, lekceważąc podstawowe kryteria clearingowe, czy powiedzmy jak w międzywojniu, zasady przyzwoitości lub co najmniej przejrzystości – liczy na swoisty efekt Wołodymyra Zełenskiego. Polegał on na tym, że Ukraińcy po 24 lutego 2022 r. obdarzyli niezbyt wcześniej lubianego prezydenta ogromnym zaufaniem, przekonani, że tylko on jest w stanie ich obronić przed agresją Władimira Putina. Przymykali więc oko choćby na interesy i powiązania szefa prezydenckiej kancelarii Andrija Jermaka, ze wszech miar podejrzane. Tyle, że efekt Zełenskiego właśnie się wyczerpuje… w samej Ukrainie. Narastają krytycyzm i opozycyjne wobec prezydenta postawy. Tusk nie ma się więc co spodziewać, że wyborcy wszystko wybaczą jego nominatom z wdzięczności za uwolnienie ich po ośmiu latach od fatalnych i gorszących rządów Prawa i Sprawiedliwości.
Jak pamiętamy, chociaż w wyborach z 4 czerwca „roku pamiętnego” 1989 r. zagłosowało tylko 62 proc z nas a nie jak teraz 74 proc – to na samym początku rząd Tadeusza Mazowieckiego jako pierwszego niekomunistycznego premiera cieszył się niezwykłym, praktycznie blankietowym poparciem. Jednak w półtora roku po wyborach czerwcowych Polacy ocenili go za plan Balcerowicza, który odebrał im oszczędności a czasem miejsca pracy, likwidację PGR-ów i pognębianie rodzimej polskiej produkcji, dyskryminowanej wobec kapitału zagranicznego: i tak do drugiej tury wyborów zamiast Mazowieckiego przeszedł Stanisław Tymiński, przegrywając w niej (26 proc do 74) z Lechem Wałęsą.
Nie straszę Tuska, że paru Tymińskich już się do skoku szykuje. Problemem premiera wydaje się zagłaskiwanie obecnej ekipy przez pozbawione umiaru media określające siebie mianem demokratycznych, często nie bezzasadnie.Jednak transmisja w TVN z przejazdu autokaru z Tuskiem i ministrami przez Warszawę to żenada oczywista. W ten sam sposób relacjonowano przecież warszawskie wizyty Leonida Breżniewa, w czasach, kiedy przyszły założyciel TVN Mariusz Walter wymyślał dla Edwarda Gierka Studio 2. Zarazem krytyki, formułowanej na antenie TVP wciąż należącej do ancien regime’u nikt nie traktuje poważnie, bo pochodzi od chwalców PiS a czasem kameleonów gotowych służyć każdemu, kto zapłaci. Czyni to pozycję Tuska wygodną. Z drugiej strony brak publicznej krytyki daje komfort krótkotrwały. Zaś rząd Tuska składa się raczej z aparatczyków (Marcin Kierwiński, Bartłomiej Sienkiewicz) niezdolnych nie tylko mu się sprzeciwić, ale jeśli trzeba wprost powiedzieć: – Donald, nie wygłupiaj się. Swego czasu potrafili to Rafał Grupiński czy Grzegorz Schetyna, ale lider ich obu wypchnął do Senatu. Gdzie z kolei fotel marszałka stracił inny weredyk Tomasz Grodzki. Zastąpiony przez potrafiącą wyłącznie potakiwać Małgorzatę Kidawę-Błońską.
Zdroworozsądkowe decyzje, takie jak pozbawienie państwowej ochrony pisowskich prominentów, których format niczym nie uzasadnia wydawania w podobny sposób pieniędzy podatnika, tworzą dobrą aurę wokół nowej władzy ale trwałego zaufania do niej nie zbudują. Zbyt wiele jest do nadrobienia za sprawą zaniechań poprzedniej ekipy i to za zmierzenie się z zaległościami, narastającymi przez lata, oceniana będzie ta nowa. Nazywająca się przecież „koalicją 15 października”, co nie tylko pięknie brzmi ale też zobowiązuje.
Jaka władza, takie jej oceny
Bez trudu da się wskazać listę problemów wartych rozwiązania w pierwszej kolejności, a związanych z dwoma deficytami bezpieczeństwa, jakich przyszło nam zaznać za długich i dokuczliwych jak chroniczny krwotok z nosa rządów Prawa i Sprawiedliwości. To poczucie, że granice są chronione a po niebie nie włóczą się bezpańskie rakiety. Ale także pewność, że jeśli dobrze pracujemy czy inwestujemy, a zwłaszcza gdy dajemy chleb innym i to pewniejszy niż ulotne jak każdy socjal 500 czy nawet od Nowego Roku już 800 plus – nie będziemy za to przez państwo polskie karani.
Niestety w expose Donalda Tuska zabrakło słów o Powszechnym Samorządzie Gospodarczym, którego odrodzenie postulują przedsiębiorcy. Wciąż nie mają własnej reprezentacji. Nie ma jej zresztą cała polska klasa średnia.
Klasa kreatywna, do której sam się zaliczam, również pozostaje jej pozbawiona. Stąd pozorny paradoks, że wielu znajomych z branży, również tych, co na wsi ostatnio byli z wycieczką szkolną w podstawówce, w tych wyborach i poprzednich oddało głosy na kandydatów PSL, uznając, że chłopska partia przynajmniej doceni kwestie szacunku dla wolności i własności jako dla nas najważniejsze. Zresztą ludowcy poczynili zarówno w 2015 r. jak teraz obietnice także wobec organizujących się przedsiębiorców. Zaś partia Tuska, genealogicznie przecież wywodząca się z Kongresu Liberalno-Demokratycznego powinna być zawstydzona, że ich zaniedbała, jeśli poważnie traktuje swój program.
Paradoksalnie, powołanie samorządu gospodarczego wydaje się w interesie Koalicji Obywatelskiej. Bo w pożądanym dziś formacie stanie się on wprawdzie wymagającym partnerem dialogu społecznego, ale zarazem przedsiębiorcy, klasa średnia czy jak nazwać tych, co się na socjal przez PiS wprowadzony nie oglądają, za to jeszcze go finansują z podatków pochodzących z owoców własnej pracy – nie zostaną zmuszeni do powołania konkurencyjnej wobec Koalicji Obywatelskiej reprezentacji politycznej. Jeśli Tusk ich zawiedzie, ta ostatnia z pewnością się wyłoni.
Wybór należy więc do rządzących: dogadać się z tymi, co realnie wytwarzają produkt krajowy brutto – czy za cztery lata stracić część elektoratu na rzecz listy, którą zmuszeni oni będą stworzyć, jeśli u polityków nie znajdą zrozumienia dla wciąż przecież zdroworozsądkowych, ba minimalistycznych nawet, postulatów.
Jeśli zaś odwołać się do argumentu z górnej półki – sama nazwa „koalicji 15 października” zobowiązuje. I nie stało się tego dnia tak, że 53 procent polskich wyborców odniosło nagle miażdżące zwycięstwo nad pozostałymi 47 proc. i teraz pognębi ich jak należy, mszcząc się za lata wcześniejszych upokorzeń, kiedy to nam wmawiano – jak czynili to sprawujący do niedawna władzę ćwierćinteligenci z doktoratami – że jesteśmy gorszym sortem. Świat zupełnie inaczej postrzega te niezwykłe polskie wybory. Czasem porównuje je z tymi z 4 czerwca 1989 r. Tusk z pewnością to rozumie, skoro gdy zostawał premierem – publicznie nawiązał do tradycji Solidarności, Lecha Wałęsy i sierpniowych strajków. Nie ma wyłączności na nią ale z pewnością większe prawo od Jarosława Kaczyńskiego, co jak wiemy – gdy tę pierwszą wielką dziesięciomilionową Solidarność niszczyli komuniści – „13 grudnia spał do południa”. Wystarczy posłuchać demonstrantów przed jego żoliborską willą, skąd wreszcie wycofano policjantów.
Teraz równie istotne wydaje się, żeby Tusk nie machnął ręką na możliwość realnej naprawy polityki w Polsce – zwłaszcza, że po gorszących jak żadne wcześniej rządach PiS, oczekiwania nie są wygórowane – i nie ograniczył się do administrowania tylko, czy w wariancie pesymistycznym wprost wykorzystywania struktur i mechanizmów odziedziczonych po Kaczyńskim, co niestety już objawia się w podejściu do telewizji państwowej. Sam Kaczyński określał to pamiętnym „teraz my”, szpetny przerywnik pośrodku pomińmy, bo prezes wszystkich prezesów w wystarczający sposób zaśmiecił już polskie życie publiczne i jak nikt przed nim obniżył jego standardy, żeby pozwalać mu jeszcze to samo robić z ojczystym językiem. Jak wiemy Jarosław Kaczyński nie zna nawet słów polskiego hymnu. Tusk przynajmniej z tym kłopotu nie ma.
Państwu Internautom zdziwionym, że tekst na poważny temat taki krótki – odpowiem z rozbrajającą szczerością: i tak więcej napisałem, niż Donald Tusk zrobił od czasu jego zaprzysiężenia. Uznaję zresztą, że jeśli efekty mogą być korzystne dla Polski, to poczekać na nie warto. Jednak nie w nieskończoność. Na konkrety bowiem wciąż oczekujemy, nie zmieni tego żadną miarą ustawka medialna z dominującym udziałem wspomnianej już TVN wokół pięciu miliardów euro zaliczki z KPO.
Nie wszyscy jednak wyborcy z 15 października okażą się wobec nowej ekipy równie wyrozumiali i cierpliwi.