Powrót polskiej szkoły boksu

Łukasz Perzyna
37-letni Łukasz Różański został zawodowym mistrzem świata organizacji WBC w wadze „bridget”. 
Co być może jeszcze cenniejsze, Różański okazuje się konsekwentnie przeciwieństwem stereotypu boksera, silnego tylko za sprawą pięści, skłonnego za to rujnować sobie życie tak poza ringiem (jak Andrzej Gołota, który musiał z Polski uciekać, gdy z błahego powodu wywołał awanturę w knajpie) jak i w trakcie walk (ten sam Gołota, mając przewagę w pojedynku rywalem o mistrzostwo świata, niczym bohater słynnego opowiadania Ernesta Hemingwaya specjalnie uderzył poniżej pasa i przegrał).
Łukasz Różański jest bowiem człowiekiem bezsprzecznie inteligentnym. Legitymuje się nie tylko dyplomem wychowania fizycznego Uniwersytetu Rzeszowskiego – powszechna opinia głosi, że sportowców na takich kierunkach wykładowcy traktują ulgowo – ale i Politechniki Rzeszowskiej.
Nie jest przy tym celebrytą, ale człowiekiem ciężkiej pracy: kiedyś zarabiał na życie jako ochroniarz. A każdy w Polsce wie, jak niskie są stawki w tej branży.
Cechuje go też uporządkowanie w życiu prywatnym: żona Kamila Strzępek (ślub wzięli w ubiegłym roku w nastrojowym opactwie benedyktynów w Leżajsku) z zawodu jest stomatologiem. Jednak po zwycięskiej walce męża o mistrzostwo świata nie musi się martwić o stan jego uzębienia. Łukasz Różański rozstrzygnął bowiem sprawę w dwie minuty, czyli do wygranej potrzebował czasu minimalnie tylko dłuższego niż kiedyś artysta pięści Lennox Lewis do pokazania miejsca w szeregu Andrzejowi Gołocie.
Rywalem Różańskiego w rzeszowskiej Arenie był Chorwat Alen Babic o znaczącym przydomku „Dzikus”. Pozostawał tak w sobie zadufany, że jego menedżerowie już spekulowali, z kim stoczyć mu przyjdzie pierwszą walkę w obronie tytułu. Dzikość serca na niewiele się chorwackiemu fighterowi przydała. Przebieg walki okazał się tak jednoznaczny, że zapewne trenerzy pokazywać będą jej nagranie młodym adeptom boksu. To Różański natarł na Babicia. Po serii ciosów całkiem dosłownie rzucił Chorwata na kolana. Rywalowi pozostawało tylko klinczować. Zaś sędziemu – zapobiec wyrządzeniu mu krzywdy. Dlatego, gdy wciąż jeszcze w tej samej pierwszej rundzie Babic powtórnie sprawiał wrażenie zamroczonego – arbiter walkę zakończył, ogłaszając techniczny nokaut.
Trudno dziś uwierzyć, że piątego polskiego zawodowego mistrza świata (po Dariuszu Michalczewskim, Tomaszu Adamku, Krzysztofie „Diablo” Włodarczyku i Krzysztofie Głowackim) nie chcieli kiedyś przyjąć do sekcji bokserskiej. Zdaniem trenerów był za stary: miał już siedemnaście lat. Przypomina to trochę pamiętną rezygnację piłkarskiej Legii z usług młodego wtedy Roberta Lewandowskiego.
Życie nauczyło Różańskiego czekania. Kolejne szczeble kariery zdobywał mozolnie. Ale skutecznie, można nawet powiedzieć, że bez awarii. Nie został gwiazdą boksu amatorskiego. Za to jako zawodowiec wygrał 15 walk i pozostaje niepokonany. Przełom dla niego oznaczało pokonanie Alberta Sosnowskiego, wówczas pretendenta do tytułu mistrza świata. Wygrał też z Izu Ogonohem pochodzącym z Nigerii Polakiem z wyboru oraz „Bad Boyem” Arturem Szpilką.
Z dopuszczeniem go do walki o zawodowe mistrzostwo świata organizacja WBC się nie spieszyła. Już w ubiegłym roku miał się Różański zmierzyć z piastującym tytuł Kolumbijczykiem Oscarem Rivasem, ale do pojedynku nie doszło, bo terminu gali bokserskiej nie dało się uzgodnić z harmonogramem występów Jennifer Lopez, która miała na niej zaśpiewać. Potem Kolumbijczyk się wycofał, jakoby z powodu kontuzji, a może po prostu wolał oddać tron jako niepokonany. Zaś Polaka wyznaczono do walki z liderującym w światowym rankingu Babiciem.
Łukasz Różański wiedział więc co robi, gdy zaraz po walce złoty pas mistrza świata dał w prezencie prezesowi Stali Rzeszów i sponsorowi jego kariery Rafałowi Kaliszowi. Zwłaszcza, że znawcy boksu wymieniają jeszcze innych Polaków, czekających na dopuszczenie do walki o tytuł i ich zdaniem nie pozbawionych szans w tej rywalizacji.
Podobnie jak w czasach triumfów w boksie amatorskim, na Mistrzostwach Europy w Hali Mirowskiej w odbudowującej się dopiero w Warszawie w 1953 r, gdzie nasi zawodnicy gremialnie wygrywali z radzieckimi czy na olimpiadzie w Tokio (1964 r.) skąd przywieźli aż trzy złote medale – mamy więc kolejnego bohatera i wzór do naśladowania na trudne czasy.