Umowa koalicyjna. Spokojnie to tylko draft

Łukasz Perzyna

Parafowana właśnie umowa koalicyjna to lista zadań, a nie rozwiązań. Liderzy Koalicji Obywatelskiej, Trzeciej Drogi i Nowej Lewicy dopięli swego: ogłosili umowę, która stać się ma podstawą funkcjonowania przyszłego rządu Donalda Tuska, mającego powstać w „drugim kroku konstytucyjnym”. Pierwszy należy bowiem jeszcze do Mateusza Morawieckiego, pełniącego funkcję premiera przez sześć ostatnich lat i ponownie wskazanego przez prezydenta Andrzeja Dudę. Jednak większości wokół kolejnego rządu PiS nie widać i pewnie nie powstanie. Zaś dotychczasowa opozycja robi swoje, ale niczym nadzwyczajnym nie zaskakuje.

Po parafowaniu umowy każdy z trójki przyszłych koalicjantów zachował się… po swojemu.

Lider dominator i cierpliwy doktor

Donald Tusk, w trakcie składania podpisów odgrywający ostentacyjnie rolę dominatora, co chyba zbędne, w sytuacji, gdy nikt na sali nie kwestionował jego premierostwa –  po wyjściu z kolejnego, sekretnego już spotkania, „pojechał Marianem Krzaklewskim” czyli, jak komentowano na bieżąco, w stylu dawnego lidera AWS sprzed ćwierćwiecza wykorzystał chwilę nieuwagi dziennikarzy, zajętych nie wiadomo po co nagrywaniem Roberta Biedronia, który i tak nic do powiedzenia nie miał – ominął ich szerokim łukiem, myląc skutecznie ich czujność. Jeszcze niedawno, w kampanii, bardzo o nich zabiegał.

Sobą pozostał za to Władysław Kosiniak-Kamysz, który po zakończeniu tych samych rozmów nie tylko mediów nie unikał, ale obszernie przedstawił plany koalicjantów, zwłaszcza te, co w umowie znalazły się za sprawą Trzeciej Drogi, której prezes Polskiego Stronnictwa Ludowego współprzewodniczy wraz z Szymonem Hołownią: od ochrony polskiego rynku rolnego po zakaz wywozu drewna poza Unię Europejską, poprzez odblokowanie energii odnawialnej, port zbożowy i nowe powierzchnie magazynowe. Kosiniak jako jedyny w dniu parafowania umowy nie tylko wykazał się optymizmem ale stworzył wrażenie, że znajduje do niego podstawy.

Dziwi się prawica, co czyni Nowa Lewica

Nie zmienił się ani na jotę także Włodzimierz Czarzasty, który akurat ten kluczowy piątek przez 11 Listopada, mający stać się dniem koalicyjnej jedności, wykorzystał do zareklamowania projektu legalizującego aborcję na życzenie (do 12 tygodnia ciąży), jaki zgłosić mają niebawem posłowie Nowej Lewicy. Jej przewodniczący wie doskonale, że nie poprą go nie tylko nawet koalicyjni liderzy – Szymon Hołownia już oznajmił, że za tym nie zagłosuje – ale całe formacje jak PSL. Dzieli więc zamiast łączyć. W szczerość intencji Czarzastego, w PRL wysokiego rangą działacza socjalistycznych organizacji młodzieżowych, sojusznicy od dawna powątpiewają. Zaś lewicowe media zaczęły regularną kampanię przeciwko posłowi Łukaszowi Litewce, który w okręgu sosnowieckim uzyskał lepszy wynik od samego lidera i tym samym spektakularnie Czarzastego upokorzył, chociaż mandaty zdobyli obaj.

Dotychczasowy radny Nowej Lewicy trzymał się przyjaznych sposobów pozyskiwania głosów, na banerach prezentując się w towarzystwie psów ze schroniska. Równocześnie apelował o głos na siebie i dom dla towarzyszącego mu pieska. Trudno się więc dziwić, że wrażliwi społecznie wyborcy z Zagłębia (nawet przed wojną – przypomnijmy – nazywanego czasem „czerwonym” a co dopiero w czasach pochodzącego stamtąd Edwarda Gierka)  woleli go od pomysłowego wyłącznie w kwestii doboru swetrów w jaskrawych kolorach przewodniczącego Czarzastego. Teraz jednak lewicowe media przypuściły szturm na posła debiutanta Łukasza Litewkę za to, że… aborcji na życzenie nie popiera. To kolejny dowód, że Nowa Lewica nie umie się dogadać sama ze sobą a co dopiero z innymi.

Lewica nie chce wspólnych rządów koalicji   

Partia Razem, segment Nowej Lewicy, ogłosiła, że wprawdzie za rządem zagłosuje ale do niego nie wejdzie. Wynika to z lekceważenia przez koalicjantów jej postulatów światopoglądowych, nie tylko dot. aborcji ale i edukacji społecznej. Czarzasty i suflujące mu media przedstawiają postawę Razem niemal jako rokosz. To jednak tylko ustawka.

W niedawnym artykule „Lewica staje okoniem” na prestiżowych łamach PNP 24.PL przedstawiałem jako koncepcję samego Czarzastego pomysł wejścia wyłącznie do koalicji parlamentarnej ale już nie do rządu. Dokładnie to realizuje dzisiaj Partia Razem pos. Adriana Zandberga. Wszystko wskazuje więc na to, że to Czarzasty go podpuścił, żeby się zbuntował, całkiem jak Piłsudski generała Lucjana Żeligowskiego na Wileńszczyźnie, to porównanie chyba stosowne w przeddzień 11 Listopada. Tamten bunt miał być inscenizacją na użytek mocarstw zachodnich, obecny – dla koalicjantów.

Twarde personalia i ideowe ogólniki 

O tym, jak brutalnie nawet wobec swoich gra Czarzasty świadczy poświęcenie stanowiska marszałka Senatu, które miała szansę objąć Magdalena Biejat z Nowej Lewicy – w imię ambicji samego przewodniczącego, który zapragnął zostać marszałkiem Sejmu i zgodził się na to dwa lata poczekać, bo najpierw gospodarzem izby poselskiej stanie się Hołownia.  Stąd wpisanie do umowy koalicyjnej zasady rotacji na stanowiskach marszałków obu izb. Nie umocni to ich prestiżu.

Fatalnym pomysłem wydaje się powołanie na marszałka Senatu Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, która nawet wyborcom  Koalicji Obywatelskiej kojarzy się z porażką. W kampanii prezydenckiej z 2020 r. jej notowania spadły tak, że przegrywała w sondażach już nawet z Krzysztofem Bosakiem, więc trzeba ją było w trakcie wyścigu zastąpić Rafałem Trzaskowskim, który ostatecznie pokonał Hołownię i Bosaka, wszedł do drugiej tury, gdzie jednak uległ Dudzie.

Nie wiadomo też, kto nastanie po Kidawie-Błońskiej. Nazwiska kolejnego marszałka Senatu w umowie nie zapisano. To dowód, ze jest ona bardziej draftem, jeśli użyć języka zawodowych autorów projektów, niż pełnowartościowym porozumieniem. Wyznacza wprawdzie kierunki działania ale nie sposoby realizacji celów.

Gospodarzem rozmów, o których była tu mowa, następujących już po parafowaniu umowy, pozostawał ustępujący marszałek Senatu Tomasz Grodzki. Bez wątpienia należała mu się ta rola. Pod jego auspicjami zawarto pierwszą skuteczną koalicję demokratów w izbie refleksji poprzedniej kadencji: PiS rządził w tym momencie we wszystkich urzędach w kraju z wyjątkiem biura Rzecznika Praw Obywatelskich i kilku sejmików wojewódzkich.

Złe przesłanie z rozmów koalicyjnych 

Grodzki nie ukrywał jednak smutku. Widać, jak potraktował go Tusk. Pomimo zasług, nie został wskazany nawet na następcę Kidawy-Błońskiej w połowie kolejnej kadencji senackiej.

To kolejne złe przesłanie, jakie płynie z toczących się rozmów koalicyjnych.

Liderom trzech ugrupowań (partii jest tam więcej, a kolejne przypominają o sobie, jak teraz Razem) trzeba jednak przyznać, że pierwsi ogłosili publicznie tekst umowy koalicyjnej. Jawność godna uznania.

Niepokoi za to nadmierne skupienie się na rozliczaniu poprzedników (nie w imię odwetu przecież wyborcy ustawiali się w październikowy wieczór w długich kolejkach do urn) czy wręcz podziale fruktów, jak w kwestii przejęcia mediów państwowych. Dla zwykłego obywatela także likwidacja Centralnego Biura Antykorupcyjnego nie wydaje się zapewne pierwszoplanowym oczekiwaniem, a umowa zawczasu ją zapowiada.

Trudno nie zgodzić się za to zapisanym tam odpolitycznieniem dyplomacji (do czego prowadzi jej uzależnienie partyjne, przekonaliśmy się przy okazji afery wizowej) oraz spółek Skarbu Państwa.

Sądy wolne mają być od nacisków politycznych ale też – co zapewne wymogli Kosiniak-Kamysz wraz z Hołownią – bliskie obywatelom i gotowe im służyć.

Nowa ekipa zapowiada podwyżki dla pracowników edukacji i administracji ale nie precyzuje ile wyniosą, co z pewnością nie zadowala nauczycieli.

Polski przedsiębiorca to nie abstrakcja

„Przywrócimy korzystne warunki dla rozwoju działalności gospodarczej (..). Odbudujemy zaufanie pomiędzy państwem a przedsiębiorcami” – czytamy w parafowanej w piątek 10 listopada umowie nowych koalicjantów.

Jej tekst nie wspomina jednak – chociaż powinien – o Powszechnym Samorządzie Gospodarczym, jako reprezentacji przedsiębiorców i szerzej całej polskiej klasy średniej. Taki samorząd istniał u nas przed wojną, później próbowano go odbudować, co utrąciła biurokracja komunistyczna. Od kilku lat formuje się ruch społeczny na rzecz Powszechnego Samorządu Gospodarczego. Gotowe są liczne projekty szczegółowych regulacji. Za odrodzeniem społecznej reprezentacji przedsiębiorców opowiedział się w trakcie konwencji przed czterema laty w Sandomierzu Władysław Kosiniak-Kamysz, o drogach do tego celu prowadzących mówił na tym samym mityngu animator wspomnianego ruchu ekonomista dr Dariusz Grabowski. Nie są to z pewnością rozwiązania obce ani wrogie demokratom.

Polscy przedsiębiorcy, przez osiem lat gnębieni przez pisowską ekipę – od bezzasadnego nękania wzmożonymi kontrolami po rozliczne restrykcje, związane z COVID-19 i brak godziwej rekompensaty poniesionych wówczas strat – mają prawo teraz oczekiwać od nowej demokratycznej władzy, że uszanuje zasadę: nic o nas bez nas. 

Nie jest to jednak możliwe bez uformowania się rzeczywistej reprezentacji polskiej klasy średniej. Pomoc w jej zbudowaniu sprawi, że dyktat zostanie zastąpiony autentycznym partnerstwem. Z korzyścią również dla parametrów gospodarki i stanu budżetu państwa. Idący po władzę asekurują się, że realnej sytuacji tego ostatniego nie znają. W tym wypadku jednak cała kwestia sprowadza się do dobrej woli a nie statystycznych słupków.

Przeczytaj także:

Siła naszego głosu